Nie chciałem pisać tego tekstu. Uważałem, że jest zbyt osobisty, odsłania za dużo. Być może jest tak w rzeczywistości, ale czuję, że muszę to zrobić. Wyrzucić z siebie wszystko, co od jakiegoś czasu dusi mnie od środka i blokuje moją kreatywność. Wiem, że gdy to spiszę będę mógł z czystym sumieniem ruszyć do przodu i biec po marzenia. Tak szybko, jak nie miałem odwagi biec jeszcze nigdy.
Myślami wciąż siedzę w zimnych murach i słucham żałobnych pieśni. Mierzę wzrokiem księdza na mszy i zaciskam zęby ledwo znosząc bzdury, które bełkocze na kazaniu. Patrzę na trumnę opuszczaną do ziemi i słucham kondolencji od ludzi, których nie znam. Spaceruję po pustym parkingu i obserwuję mdły zachód słońca nad bezkresnym, zielonym polem.
Życie dawkuje nam cierpienie od małego, sukcesywnie zwiększając skalę. Na każdym kroku uczymy się, że nic nie trwa wiecznie, a życie jakie zastaliśmy ulega nieustannej, galopującej degradacji.
Gdy byłem dzieckiem najgorszą chwilą, jaką pamiętam była ta, w której zepsuła się moja ulubiona figurka przedstawiająca Batmana. W pewnym momencie noga bohatera po prostu odpadła, a ja zalałem się łzami.
Gdy trafiłem do gimnazjum najbardziej bolało, gdy na moje „kocham cię”, dziewczyna, o której myślałem bez przerwy i z którą często spacerowałem odpowiedziała krótkie: „dziękuję”. Później zaszła w ciążę i wyprowadziła się do Anglii.
W życiu doświadczamy porażek i zawodów, ale nic jednak nie jest w stanie przygotować nas na stratę bliskiej osoby – to zawsze będzie jak przeprawa przez piekło. Życia nikomu nie wrócisz, czasu nie cofniesz, nie uśmierzysz bólu swego i bliskich. Z początku wydaje się, że to koszmar, zły sen, który niedługo po prostu się skończy. To jednak nie kończy się nigdy i jest jak głęboka rana, która z czasem może i się zasklepi, ale do końca życia pozostanie swędzącą blizną.
Figurkę Batmana zaniosłem ojcu, który na powrót zamontował oderwaną nogę, precyzyjnie wkręcając w figurkę śrubę. O szczeniackiej miłości szło zapomnieć – poznałem setki innych dziewczyn.
Strata kogoś bardzo bliskiego, to sprawa dużo cięższego kalibru. Tutaj nic nie jest proste i nic nie przynosi pełnej ulgi.
Każda strata pozwala wyciągnąć wnioski. Gdy jesteś odrzucany przez kobiety uczysz się, że nie warto uzależniać swego stanu emocjonalnego od dziewczyn, które wyidealizowałeś w swojej głowie. Stajesz się bardziej wytrwały.
Zakładając biznesy, które nie wypalają uczysz się procesu i tego, jaki typ ludzi nadaje się do spółek, a jakiego należy unikać jak ognia. W krew wchodzi Ci ryzyko i parcie z pomysłami do przodu mimo początkowych niepowodzeń.
Spacerując po skąpanym w bajecznym, pomarańczowym świetle parkingu zastanawiałem się, czego uczy nas śmierć. Wróciłem wtedy w myślach do poranku, o którym wolałbym zapomnieć. W pierwszych chwilach, gdy wyrwany ze snu siedziałem z pustym wzrokiem wbitym w okno i powoli uzmysławiałem sobie, że to nie jest sen, czułem tylko wściekłość. Wmawiałem sobie, że wszystko jest bez sensu, a z tragedii nie da się wyciągnąć żadnej lekcji. Żyjemy, gnijemy. Game over. Po co się starać, po co zapierdalać, po co wstawać z łóżka i robić cokolwiek? Moją złość ukierunkowałem do wewnątrz, chcąc rozpieprzyć samego siebie od środka, dokonać implozji, zmasakrować wszystko, w co wierzyłem i co uważałem za ważne.
Kilka dni później, gdy spacerowałem po parkingu, moje myśli były już spokojne. Tak jak po huraganie ludzie powoli wracają na zgliszcza swoich domów i oceniają straty, tak ja zastanawiałem się, w jaki sposób cała sytuacja wpłynie na mnie i na to, kim jestem. W swoim życiu przeżyłem kilkanaście psychodelicznych tripów, wycieczek wgłąb siebie. Tym razem nic nie brałem, a przejażdżka była tak intensywna i osobista, że mogłem poczuć jej smak w ustach.
Uważasz, że masz czas? Błąd – nie masz. Długowieczność to luksus skał, drzew i oceanów, które były tutaj wtedy, kiedy istniałeś tylko jako gwiezdny pył. Podziwiam nieświadomych ludzi, którzy myślą, że mają czas. Czas się bać, analizować, żyć ostrożnie, uważać co ktoś sobie pomyśli, przejmować się plotkami, odkładać wszystko na później.
ŻYCIE JEST SPRINTEM
Niektórzy ten sprint interpretują jako wyścig szczurów. Mieć więcej i lepiej niż sąsiad, znajomi, czy model z puszką coli w telewizji. Tacy ludzie wmawiają sobie, że wiedzą, po co biegną. Okazuje się, że wiedzą tylko tyle, że… trzeba biec. Dlaczego trzeba to już inna bajka.
Dla niektórych sprint jest sposobem na to, by nie oglądać się za siebie. Nie myśleć o tym, kim kiedyś chciało się być, a kim jest się w chwili obecnej. Biec, nie pamiętać. Byle szybciej, byle dalej. Potykając się ciągle o te same przeszkody. Wbiegając w nie za każdym razem z coraz większym impetem, jakby miało się to okazać bardziej skuteczne, niż szczerość wobec samego siebie i wyciąganie wniosków.
Dla mnie ten sprint oznacza istnieć i akceptować wszystko co było i wszystko co będzie. W miarę możliwości sterować masztem tam, gdzie chcę dopłynąć, mając jednak świadomość tego, że potężne fale nie zależą od mojej siły woli i czasem będzie trzeba im się po prostu poddać. Wspominać przeszłość z ciepłym uśmiechem na ustach i doświadczać więcej każdego dnia, wzbogacając tym samym przyszłość. W miarę możliwości omijać mielizny powierzchowności w kontaktach z innymi ludźmi i zawsze docierać głębiej. Pamiętać o tym, że wszyscy zostaniemy w końcu rozbici w gwiezdny pył i że chcemy biec szybciej nie po to, by komuś zaimponować – w końcu ten ktoś skończy dokładnie tak samo, jak my. Chcemy biec szybciej by zyskać szerszą świadomość, więcej zobaczyć, zrealizować nasze marzenia, mocniej kochać bliskich i głębiej przeżywać każdą emocję. Nie wiem, czy odchodząc zabieramy ze sobą wspomnienia. Lubię myśleć, że tak właśnie jest.
Wspominając mój pobyt na Ziemi chcę wiedzieć, że zrobiłem wszystko, by w pełni poczuć się człowiekiem i docenić każdą chwilę, jakiej nie był w stanie wyrwać mi z rąk bezlitosny, wielki i nieustannie tykający zegar.