Wiosna. Świecą ptaki, śpiewa słońce (czy jakoś tak). Dopijam kawę na balkonie, w koszulce. Bez kurtki, płaszcza i szalika. Wcale nie jest mi zimno. Mój wewnętrzny troglodyta nie rozumie, co się dzieje. Powietrze ma ziemisty smak, smog nie wierci w nozdrza.
Jakie to piękne. Stoi sobie człowiek na świeżym powietrzu i nie musi szukać schronienia przed pizgawicą i wiatrem.
Pan sałata uprzejmie pomaga mi w bagażnikowej odmianie Tetris. Uśmiecha się ciepło, mówi “proszę” i “dziękuję”. Uczulony jestem na taksówkarzy, a ten jakby na wiosnę mówić się nauczył, bo z reguły ci smutni panowie tylko pomrukiwać potrafią. Nie zamęcza mnie rozmową, kontakt ogranicza do uprzejmego minimum, za co w myślach dziękuję.
Przed peronem przepakowuję walizkę, po skórze liże mnie ciepły wiatr. Oczy zezują na dziewczyny, które po raz pierwszy od ponad pół roku zrzuciły ciężkie płaszcze – wreszcie hipnotyzują nogi i wyćwiczone tyłki w leginsach. Chodzą sobie z gracją antylopy, takie beztroskie, uśmiechnięte i seksowne. Aż chce się oddychać.
Uśmiechnięty wsiadam w pociąg, widzę że będę siedział z dziewczyną, na oko właśnie doświadcza 18 wiosny. Niebrzydka, trochę nerd, bo okulary i alter ciuchy z jakiegoś vege szopu. Rzucam walizki na górę. Biedna chce mi zrobić miejsce, ale podsuwając się uderza łokciem w podłokietnik.
Pisk rozlega się na cały wagon.
– Oj, chyba uderzyłaś w to miejsce w łokciu, musi boleć jak cholera – rzucam ot tak z troską, odzywa się we mnie empatia.
Niewieście jakby się wysypał system operacyjny, bo zastyga, przymyka na moment oczy. Myślę: aż tak ją boli?
– Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na “ty” – cedzi przez zęby, nienagannie układając usta w zmanierowany wyrzut jadu. Jednocześnie otwiera oczy, ale na mnie nie patrzy. Nie zaszczyciła mnie spojrzeniem ani razu, odkąd wszedłem do wagonu.
Przyszła upragniona wiosna. 20 stopni, świeci słońce i śpiewają ptaszki. Chce się żyć.
Dla idiotów i kosmitów jak ratunku nie było, tak nie ma.