Czasami czuję się jak poeta w podziurawionym płaszczu i wytartym notesem wystającym z tylnej kieszeni spodni – który właściwie nie pamięta, po co go w ogóle ze sobą nosi.
Czasem nie mam już siły nic pisać. Nie rozumiem w tym sensu, w dzieleniu się myślami. To dziwny stan, w którym nie chodzi o to, że wydaje mi się, że wszystko co miałem do napisania już napisałem, ale raczej o to, że nie czuję potrzeby przekazywać niczego co myślę lub czuję innym ludziom. Coraz częściej odmienne lub ewidentnie błędne stanowisko kwituję uśmiechem. Odwracam wzrok lub sprawdzam telefon. Słowne batalie mnie już nie kręcą, ani udowadnianie i dochodzenie z kimś moich racji. To przeszłość. W przeszłości byłem głośny i butny, chciałem krzyczeć, mieć megafon i swoje słowa innym ludziom siłą wpychać do oczu i uszu. Kręciła mnie możliwość manifestowania swoich przekonań, wciskania każdemu na nos moich okularów. “A nie mówiłem?”, “teraz rozumiesz…” były jak sierpowy w ten nos, a ja bardzo lubiłem trzask łamanych kości. 12 tekstów w miesiącu? Czułem się jak Indiana Jones życiowych tajemnic, osoba posiadająca klucz do każdych drzwi. Była w tym pycha, było w tym chamstwo i poczucie, że jestem lepszy. Nie była to najlepsza i najczystsza motywacja, ale działała. Moje słowa dźgały w oczy, tłukły po żebrach i podcinały nogi. Leżysz na deskach, 1:0. Wygrałem.
Teraz staram się już pisać tylko dla przyjemności, jaką daje sam twórczy proces. Dlatego nie odpowiada mi wiecznie głodna forma treści, jaką jest blogowanie. To nienasycony, zachłanny stwór, dopominający się regularności. Ja nie chcę pisać regularnie, tylko wtedy, gdy czuję potrzebę. Jeśli potrzeba jest regularna, to cele moje i potwora stają się zbieżne. Jeśli nie, to powstaje problem, a wraz z nim wyrzuty sumienia. Że blog się wietrzy, że zdycha. Może niech zdechnie?
Nigdy nie myślałem o tym, że blog tak mi się rozrośnie. I pewnie by się nie rozrósł, gdyby nie Volant, jego polecenia w kilku tekstach oraz fanpage Słowem w sedno. Gdyby nie pompowanie hajsu w reklamy na fejsie, gdyby nie lekka zmiana formy i celowe zainteresowanie tekstami również kobiet, które chętniej klikają, share’ują i komentują content. Facet, zanim kliknie “lubię to” pomyśli trzy razy, podrapie się w potylicę i zamiast przy tekście, wdusi serduszko przy samojebce Joli, Małgosi czy Kasi. Takiej ze sporymi ustami przez duże C, do której ślini się od kilku wiosen. Blogowanie umiera, a lud chce wideo, żeby się ruszało i żeby gadało. Żeby nie musieć czytać, bo czytanie męczy podobno bardziej niż scrollowanie tablicy i odkręcanie słoików od mamy.
Nigdy nie chciałem być rozpoznawalny, a teraz jestem. W galerii, w barze i w klubie. Podchodzą do mnie goście i żądają, żebym został małpą w ich prywatnym cyrku. Mają duże oczekiwania lub raczej wymagania, jakby wykupili ze mną taniec prywatny. Jestem jeszcze raczej człowiekiem, na imię mam M i jeśli tego nie rozumiesz – idź precz. Rozpoznają mnie też dziewczyny, uśmiechają się tym jednym, nie dającym się pomylić z innym rodzajem uśmiechu. “Wiem kim jesteś”. Wątpię, że wiesz, bo sam choć coraz częściej bywam pewien, to miewam czasami dylemat. Zdarza się, że one też mają określone wymagania, bo w ich oczach jestem chyba jak chodzący wibrator. A kiedy zamiast “tak, pojedźmy do mnie” odpowiadam “miło było poznać”, znajduję na fanpage wiadomość o treści “idiota”. Dziękuję więc za komplement. Do tych, które mnie rozpoznają nie lubię podchodzić i raczej unikam rozmowy. Jestem dla nich jak dwuwymiarowa postać z taniej kreskówki. Pomyliłaś Looney Toones z Ghost in the shell kochanie, ale szkoda mi energii na odkręcanie Twego fałks pałks. Będąc osobą publiczną jednocześnie dla innych ludzi przestajesz być sobą, a stajesz się avatarem. Niech tak będzie, to nawet zabawne. Przecież zawsze chciałem być Batmanem.
Wróćmy do pisania. Na bloga lubię z rana, po śniadaniu i z kofeiną, koniecznie mocną, koniecznie dobrą. Pisać książkę, tworzyć opowiadania wolę wieczorem. Gdy jest bardzo ciemno, ekran świeci mi w twarz. Nikt już nie pisze i nikt nie dzwoni. Nie mam już innych obowiązków, wyzerowany pośpiech, brak potrzeby bycia, czy odbycia gdzieś, z kimś, czegoś. Mogę nawrzucać, nawciskać, część siebie w tekst upuścić. Kiedyś w trakcie lubiłem jeszcze wyjść na spacer lub pobiegać. Gdy ulice i chodniki są puste, w świetle zbyt żółtych lamp, kiedy miasto pozoruje bezdech i odpoczynek. Z tłem oddalonych syren, ze szczekającym psem z przypadkowego okna i tajemniczym żarem papierosa na otulonej mrokiem ławce. Kiedyś wieczory miałem bardziej samotne i trochę mi tego brakuje. Ja z reguły wolę powoli, najlepiej w jednym miejscu i tylko ze sobą. Kiedy mogę drążyć własne myśli, ciosać z nich wnioski, stwierdzenia i zdania. Rąbać jak drewno. Nie mogę sobie jednak pozwolić, by taki stan trwał długo. Potrzebuję wychodzić do ludzi, być socjalnym i na zewnątrz. Taka praca, spora różnorodność. Za to ją lubię, że nie pozwala mi odpłynąć zbyt głęboko. Gdybym nie prowadził szkoleń, już dawno pozwoliłbym sobie na całkowitą alienację, tak mi się wydaje.
Miałem opublikować opowiadanie w Nowej Fantastyce, pamiętacie? Ja trochę zapominam, pilnujcie mnie, dobrze?
Czuję, jakbym skracał dziś z Wami dystans, choć wiem że to tylko iluzja. Choć to zawsze działa tylko w jedną stronę, gdy się spotykamy jesteście dla mnie obcy, wiecie o mnie wszystko, ja o Was… 🙂 Troszkę niesprawiedliwe, ale niech będzie, że mi pasuje. Pamiętajcie tylko, że nie będę dla Was tańczyć, dla Was lub Was podrywać i wedle Waszej woli kurczowo trzymać się przypiętego obrazka. Jeśli chcecie porozmawiać, to nie pytajcie mnie o kobiety, o pisanie i kolejną książkę. Spytajcie jak się bawię i zbijcie piątkę. Normalni po prostu bądźcie.
Miała być krótka notka dla mnie, ale widzę, że coś przyjemnego się tu skręciło. Kto wie, może wcisnę “opublikuj post” zanim się rozmyślę?