Please enable JavaScript to view the comments powered by Disqus.
#Dziennik#Podróże

Moje królestwo

PRZED WYJAZDEM, GODZINA 00:55

 

Jest grubo po północy, gdy piszę te słowa. Siedzę w wygodnym fotelu, przed nowym laptopem. Stary się spalił, więc kupiłem prawdziwy kombajn, jeszcze nigdy nie miałem tak mocnego sprzętu. Pisać na nim teksty to tak, jak grać w sapera na urządzeniach NASA. Do renderu filmików będzie jak znalazł. Do Wiedźmina 3 też. Jak prześmiewczo mawiał mój dziadek, teraz “laleczki będą szybciej biegać po ekranie”. Mam bilet do Lwowa na 9:40 i wcale nie jestem spakowany. Zazwyczaj pakuję się minuty przed wyjściem, patent podpatrzyłem u starszego brata. Przed każdym lotem: do Tokyo, Manili, Barcelony, Dubaju pakował się dopiero wtedy, gdy miał już zamówioną taksówkę na lotnisko. Powiem tak, wiele zapożyczonych od niego nawyków jest bardzo pożytecznych. Dajmy na to całkowite odstawienie cukru. 15 lat temu brat przy rodzinnym obiedzie strzelił focha, że on to już nigdy herbaty sobie nie posłodzi. Pomyślałem: osz kurwa, jaka rebelia! I też przestałem słodzić – gdy dziś przypadkiem wezmę łyk skrzywdzonej cukrem kawy, zbiera mi się na wymioty. Anyway, tak jak wpisanie cukru na listę rzeczy przeklętych wyszło mi na zdrowie, tak pakowanie się na ostatni moment już nie bardzo. Zawsze w uberze na dworzec, czy lotnisko przynajmniej jeden “chuj” czy inna “kurwa” poleci. Bo szczoteczka do zębów, bo koszula, bo (najczęściej) ładowarka została w mieszkaniu, wciśnięta w gniazdko. Dlatego przez długi czas myślałem nad tym, jak te pakowanie usprawnić. Ogarnianie tego dzień wcześniej nie wchodziło w rachubę – gdy raz zrobisz to na ostatni moment, już nigdy nie spakujesz się na zapas. Dobrym kompromisem jest lista. Piszesz taką przed snem, a najlepiej cały dzień poprzedzający podróż, dodając do niej kolejne elementy. Gdy rano wstajesz tylko z listy odhaczasz. Myk i spakowanyś, spakowanaś.

Jutrzejszą, dziesięciogodzinną podróż autokarem umili mi Twardoch. Za tą jego “Morfiną” po całej Warszawie biegałem. Sprawdzimy, co tam napisał. We Lwowie czeka mnie dziesięć intensywnych dni szkolenia z wymagającym klientem. Ostatnie cztery dni też miałem szkolenie, co tłumaczy, dlaczego przeciąg jesienne liście na bloga wwiewał – po prostu nie miałem czasu ani energii, a co za tym idzie, ochoty nie miałem, by porządnie przysiąść do klawiatury. Wracam na najwyższe obroty, jeśli chodzi o podbój niewieścich serc. W końcu wiecie, czas spierdala, młodość czeka, nie opłaca się nie rozmawiać z tymi wszystkimi gazelami na szpilkach. Emocjonalnie znów się czuję, jak człowiek naszprycowany grzybami, czy innym LSD. Tak to wygląda, gdy ujarzmisz rzeczywistość, naginając ją, by ci służyła. Na nowo odkrywam znajome emocje, przypominając sobie, jak intensywna może być trzeźwość, gdy nie potrzebujesz ani alkoholu, ani innych wspomagaczy do tego, by czuć się po prostu zajebiście.

Ostatnio często mnie do Lwowa nosi, o wiele częściej, niż to widać na moim Instagramie. Od kwietnia byłem już 5 czy 6 razy. Nie mówię, dlaczego (tak, po części dlatego, że żadna Ukrainka nie założy, kurwa, trampek czy adidasów do sukienki. Co za wieśniacka moda do tej Polski przyszła, dziewczyny młode tak bluźnierczo kalać? Może jeszcze sandały albo gumiaki w kwiatki do kiecek niech laski noszą, przecież to już żadna różnica). Teraz wyjątkowo szkolenie z VIPem, ale wcześniej to zupełnie inna bajka. Dowiecie się z następnej książki. A propos, bardzo ładnie ta pierwsza schodzi. Dzięki za wszystkie ciepłe słowa spływające na moją skrzynkę. Za prywatne wiadomości, smsy i przybite piątki w warszawskich galeriach i klubach. To serio bardzo, bardzo miłe, że część ciebie, kolosalna praca zostaje nie tylko przez czytelników zaakceptowana, ale przede wszystkim zmusza ich do refleksji, wbija w skrajne emocje i po prostu cieszy. Teraz to już wiecie o mnie (prawie) wszystko, a ja nie wiem o Was nic. To niefair, wisicie mi piwo albo dwa. Ewentualnie wino, (koniecznie) półsłodkie. Zgoda?

Ja się zgadzam, więc zgoda.

A właśnie, łapę mi z gipsu wyjęli. Sprawność w niej taka, że mogę sobie nią co najwyżej muchy odganiać, ale będzie dobrze. Jak spytałem lekarza, co sądzi o świeżutkim RTG, na które czekałem jedyne 5 godzin w kolejce składającej się z meneli, żuli i jedynaków z poprawczaka, to przyjrzawszy się z namaszczeniem, stwierdził: “Chyba się zrasta”. No to “chyba” wypada się cieszyć. Z tym poprawczakiem i menelami nie przesadzam, chyba mecz jakiś był. Jeden typ z kołnierzem ortopedycznym wyglądał, jakby przez pomyłkę założył dwa różne szaliki (jak w tym klasyku z syntezatorem mowy Ivona). Gdyby nie slither.io, to bym tam raczej nie wysiedział. A tak człowiek poślizgał robakiem, poślizgał i czas szybciej zleciał.

Przepraszam i w ogóle, ale muszę iść spać, bo nie wstanę. W sensie wstanę, ale zapomnę połowy rzeczy. A tak tylko jedną trzecią.

Dobranoc.

W AUTOKARZE, GODZINA 10:00

 

Nosz kurwa. Otwieram tu laptopa tylko na moment, bo raz że niewygodnie pisać, a dwa że się boję, czy mi nikt tego nowiuśkiego cudeńka nie podpierdoli. Serio. Niby kupiłem bilet na stronie Polonusa, a siedzę w jakimś ukraińskim rzęchu, dziury po kulach z drugiej wojny ledwo taśmą izolacyjną oklejone. Huczy, buczy, niby zaraz pierdolnie. A w środku tak świeże powietrze, no poezja po prostu. Żeby wciągnąć nosem tę stęchłą zawiesinę trzeba podwójnie mobilizować płuca i samego siebie. Raz do wdechu, drugi, by z automatu haftem do tej atrakcji pieszczącej nozdrza się nie dorzucić. Nieopodal siada taki Ukrainiec. No ja jebię, nie mam nic do Ukraińców, niech sobie chłopak siedzi w tych dresach, niech kitra za pazuchą tę Tatrę, jeśli musi wypić. Ale dlaczego, się pytam, dlaczego tak gównem jebać chłopak musi? Czy to jakiś przykaz odgórny jest, się spytam, jak już się pytam? Jak pierwszy raz jechaliśmy z ekipą, identyczna historia była. Wracamy do autokaru po krótkim postoju, ale w mig pojmujemy, że coś nie tak. Patrzymy na ostatnie siedzenie, a tam Ukrainiec się zamenelił i raczy wszystkich smrodem. Żeby jakoś wysiedzieć pobiliśmy wszyscy rekord we wciąganiu tabaki. Na granicy celnik (chyba zaprawiony jakiś, jałowe nozdrza, bo nawet się nie skrzywił) bierze od gościa paszport, taksuje wzrokiem to menela, to jakieś bagaże obok i wypala:

 

– Andrej, a co ty wieziesz?

 

Dwa i pół kilo gówna, na sobie.

 

Dobra, wracamy do rzeczywistości. W nic nie wierzę, ale i tak się modlę, żeby podróż wytrzymać. Do Morfiny. Twardocha będę pochłaniać, zobaczymy czy się wkręci.

 

 

LWÓW, APARTAMENT, GODZINA 22:26

 

Piwo szumi mi w głowie, na spółkę z półsłodkim (nieco kiepskim) winem. Wiem, że chwilę wcześniej pisałem, że trzeźwość jest zajebista. Bo jest. Ale w połączeniu z alkoholem potrafi być jeszcze lepsza.

 

Jakby ktoś się pytał, to “Morfina” dupę urywa, wedle zapowiedzi. Dziś w autokarze 200 stron mi pykło. Chciałbym potrafić pisać aż tak dobrze. Tak się wciągnąłem, że smród, gorąc i wszelkie inne niewygody przestały przeszkadzać. Gdyby nie ta książka, chyba bym nie dojechał. A tak dojechałem.

 

Czekała na mnie na dworcu. Taksówką przecięliśmy centrum, dłonie gorące, moja wpleciona w jej dłoń. Policzek ciepły i zapach słodki. W apartamencie porozmawiać tyci, choć troszkę, dla formalności. Nie da się rozmawiać. Trzeba się rozbierać. Ciało jej spocone, chętne, wilgotne. Wygina się niespokojnie, ściany chłoną piszczenie ciche i głośniejsze, nieoczekiwane jęknięcia. Jestem zmęczony, ale jak czuć zmęczenie w takiej chwili? Nie da się. Fala za falą zatapiamy się w lepkiej, słodkiej rozkoszy. Koniec. Jakby ktoś wyciągnął wtyczkę. Ciężko jeszcze składać zdania, szukając bokserek zataczam się na ścianę, ale trzeba się zbierać. Ona wychodzi, pościel ciepła jeszcze i pomięta, a ja szykuję się na spacer. Łóżko stygnie w apartamencie, a ja stygnę już na zewnątrz.

 

Wychodzę sam. Chłonę ciasne, magiczne uliczki. Kilkaset kilometrów od Warszawy, a świat zupełnie inny. Powietrze jakieś lżejsze, lżej się oddycha. Uśmiech sam wpełza na twarz. Jest ciepło, miasto jest piękne, cudownie zachęca, macane jasnymi halogenami. Skręcam i widzę przed sobą rynek, w oddali. Jest wtorek, a deptak pulsuje masą ludzką. Poskręcaną, kolorową, radosną i żywą. Ktoś gra na gitarze. Za kolorowym, podświetlanym parawanem pary piją wino. Wolność się czuje i młodość, bardziej się moment docenia w mieście takim, jak to. We Lwowie, w królestwie moim. W mojej ucieczce i ukojeniu. Bezpieczny się tu czuję i że wszystko jest dobrze. Nie potrzebuję znajomych, dziewczyny, muzyki, telefonu. Rynek otula mnie ochronną, ciepłą bańką, w której niczego mi nie brakuje. Nie muszę nawet dziś wieczorem pić, ani jeść. Usiadłbym na ławce i też by dobrze było. A jednak piję i jem. Wbijam widelec w soczystego kurczaka, zapijam piwem i wychodzę. Bardziej duszą najedzony, jak zawsze po wizycie w Baczewskim. Po drodze do apartamentu wstępuję po wino. O dobre, półsłodkie proszę – kiepskie dostaję.

 

Te wszystkie piękne, długonogie dziewczyny. Jutro o 15 na lotnisku ląduje mój kursant i zaczynamy szkolenie. Uśmiecham się do tej myśli bardzo ciepło, bo ja po prostu kocham swoją pracę.

 

A jeśli o dzisiejszy wieczór chodzi, to pozostaje jedno tylko pytanie, mocno retoryczne. Pić więcej nieco kiepskiego wina? Pić.

 

No to nalewam.

 

comments powered by Disqus

Warning: mysql_fetch_assoc() expects parameter 1 to be resource, boolean given in /home/srv33848/domains/v1ncent.pl/public_html/wp-content/themes/v1ncent_new_old/sidebar.php on line 57

Nie przegap

# • # • # • #

Już wiem, gdzie jesteś

#Dziennik

30

(Nie)zwykły poniedziałek

Przetrzyj swoją szybę

O vincencie

Dzięki swej determinacji zmienił się z zakompleksionego introwertyka w konkretnego, pewnego siebie faceta. Autor niniejszego bloga, współpracownik CKM oraz trener rozwoju osobistego.