Dlaczego w Azji ludzie ciągle się uśmiechają?
Dlaczego w sklepach, restauracjach nie widzę nigdy żadnej spiny i polaczkowych kłótni? Wszyscy są tacy spokojni, wyluzowani. Nie mówię tutaj o udawanej uprzejmości, tylko takiej szczerej, nie dającej pomylić się z niczym innym. Nawet kierowca tricycla, który próbuje zdymać cię na hajs robi to w uprzejmy i zrelaksowany sposób. A gdy nie dajesz się oszwabić po prostu się uśmiecha – nie kpiąco, tylko tak normalnie. No, nie wyszło, trudno. Miłego dnia.
Pierwszy tydzień w Azji zszedł mi na mentalnym zrzucaniu Polskiego balastu. Wyrywaniu z mózgu kabli związanych ze stresem, pośpiechem, małymi problemami. Dopiero teraz, siedząc na leżaku, po lewej mając nieskazitelnie czystą, niebieską wodę i biały piasek, czuję wewnętrzny spokój. Już nie denerwuję się, gdy kelnerka poda mi nie te danie, które zamawiałem lub po raz piąty w ciągu ostatnich 3 dni zapomni do zamówienia dołączyć sztućce. Bzdety przestają mieć znaczenie, giną na tle niezmąconego spokoju. To absurd, ale zaczynam czuć się nieswojo, gdy się kompletnie niczym nie przejmuję. Jakby czegoś mi brakowało, jak gdybym robił coś nieodpowiedniego, nagannego – odpala mi się ciężkie, regularne poczucie winy. To tylko pokazuje, jak patologiczne nawyki myślowe wdrukowała mi Warszawa. Jak możemy żyć, sami siebie torturując w myślach. Co ciekawe, przed wylotem uważałem, że jestem wyluzowany. Dopiero z dystansu mogę ocenić, że w rzeczywistości sam siebie oszukiwałem – po prostu nie miałem punktu odniesienia.
PRZERAŻAJĄCE.
Nie mam tu dostępu do siłowni, ale nie stanowi to dla mnie żadnej wymówki. Dzień zaczynam od stu pompek na plaży i pływania. Długiego spaceru wzdłuż linii brzegu, podczas gdy spod moich stóp całymi stadami uciekają małe, białe kraby. Piasek jest jak mąka, powietrze czyste, a słońce pali moją skórę powoli wtłaczając w nią opaleniznę. Elektrolity uzupełniam wodą ze świeżego kokosa, ciało chłodzę sokiem z mango.
Podoba mi się, że w Tajlandii ludzie szanują zwierzęta. Na Filipinach psy i koty były wychudzone, brudne i przeganiane przez ludzi. Na Koh Lipe wszystkie są tłuste i zadbane. Miejscowi je lubią i się nimi opiekują. House cat, house dog, tak na nie mówią. Hotel, w którym jestem zajmuje się chyba ośmioma psami, które całymi dniami wylegują się w chłodnych, wykopanych jamach pod leżakami. Bawią się w wodzie, tarzają w piasku. Czasem kładą się na plecach, pokazując dobitnie, jak bardzo mają na wszystko wyjebane jaja. Lubię to.
Na wyspie znajduje się spora wioska. Moje pierwsze myśli – ale tym ludziom musi być ciężko. Niechlujne domy sklecone z blach, które w dzień nagrzewają się tak bardzo, że tajowie z całymi rodzinami muszą czas spędzać na werandach. Szybko się jednak reflektuję. Zaraz, przecież oni są szczęśliwi. Przecież jest im dobrze. Uśmiechają się, życie spędzają na rajskiej wyspie, nigdy nie muszą znosić minusowych temperatur. Żyją z turystyki, mają dużo czasu dla swojej rodziny, a czas płynie wolno.
Bangkok trochę jak Manila (ale wolę Manilę). Na każdym rogu ktoś mnie napastuje i chce mi uszyć garnitur. Jestem odporny na teksty w stylu “great body my man, will make you a suit!”, ale nawet moja asertywność ma swoje granice. Odbieram swój custom suit za dwa dni, ciekawe co to będzie (3-4x taniej, niż w Polsce). Tajskie jedzenie lepsze, niż filipińskie. Co ciekawe, w stolicy ladyboy’ów do tej pory widziałem może trzech, czterech. Albo słabo się rozglądam albo po prostu operacje tu są tak dobre, że nawet ich nie zauważam. Do tej pory się “nie nadziałem”, żeby było jasne.
Ludzie słabiej ogarniają tu angielski, co jest pewnym minusem. To zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że na Filipinach język królów jest tym urzędowym.
Do tej pory najmocniejszym punktem wyjazdu okazał się być główny powód, dla którego przybyłem do Tajlandii – czyli ślub i wesele Benza, taja, z którym przeżyłem filipiński tajfun dwa lata temu.
Najfajniejsze wesele, na jakim byłem. Bez gorzko gorzko, żenujących zabaw i disco polo. Wino zamiast wódki, czerwone curry zamiast rosołu no i padthai zamiast dewolaja. Na głośnikach deep house i rave. Bez księdza, za to z dwoma gejami odprawiającymi ceremonię. Afterparty w klubie na dachu. Szczerze, brakowało tylko mdma w ponczu.
*
Napisałbym coś więcej, ale właśnie wróciłem do Bangkoku i wychodzę do klubu. To ostatni dzień Benza w Tajlandii, więc wypada konkretnie się pożegnać z całą ekipą. Chciałem Wam tylko dać znać, że żyję i czuję się mocno zainspirowany. Ostatnio ciągle robię notatki w telefonie, a większość z nich nosi tytuł Blask Szminki, więc…
Do następnego.