Jak łatwo jest w dzisiejszych czasach chłonąć. Filmiki, artykuły, blogi. O wiele trudniej jest content produkować, dzielić się treścią. Wiem, bo robię to od kilku dobrych lat. Zawsze jednak wolałem miejsce po drugiej stronie. Kojarzyło mi się z wyzwaniem. Nie ma żadnego wyzwania w byciu konsumentem treści, natomiast kiedy jesteś producentem…
Tworzenie bloga to przywilej i przekleństwo. Przywilej, bo każdy chce mieć swoich odbiorców, wpływać na ludzi i ich inspirować. Świadomość, że miesięcznie czyta Cię kilkanaście tysięcy osób uskrzydla i sprawia, że myślisz w zupełnie innych kategoriach. Z drugiej strony, musisz regularnie produkować treść, bo jeśli nie będziesz tego robić, blog przestanie rosnąć i zacznie się kurczyć.
Ostatnio oglądałem film dokumentalny o procesie produkcji jednej z płyt solowego projektu IAMX. Chris Corner stwierdził, że po pewnym czasie nie potrafi już normalnie słuchać swoich piosenek. Traktuje je jak produkty, w których poprawia mechaniczne rzeczy, niedociągnięcia. Skojarzyło mi się to mocno z pisaniem, bo czasami, gdy stworzenie tekstu pochłania mi kilka dni z rzędu i po raz kolejny śledzę wzrokiem linijki w poszukiwaniu niespójności, błędów stylistycznych, ortografów – jestem kompletnie oderwany i nie posiadam dystansu. Nie potrafię powiedzieć, czy wpis jest diamentem, czy gównem. Czasem kompletnie mnie zaskakujecie. Publikuję tekst, na który już nie mogę patrzeć, myśląc “no słaby jest, ale co zrobić…”, a po kilku godzinach okazuje się, że poszedł viralem. Z drugiej strony, gdy mam wrażenie, że stworzyłem coś zajebistego, sprowadzacie mnie do ziemi i okazuje się, że ma o połowę słabsze osiągi, niż byle wrzuta napisana na kolanie w trzy godziny (o tym zjawisku szerzej będzie pod koniec dzisiejszego wpisu).
PROCES
No właśnie, ile zajmuje stworzenie tekstu? Od minimum 3-4 godzin do kilku dni. Wszystko zależy, jak długi jest, czy mam przemyślany koncept, czy formułuję wnioski z przemyśleń dopiero w trakcie pisania. Czy piszę na “flow” i jestem wkręcony, czy lecę tekst “na sucho”. Szybciej pisze mi się historie (bo już się wydarzyły i muszę je tylko spisać) mimo, że zazwyczaj są dużo dłuższe, niż standardowy tekst. W zwykłym wpisie, przedstawiającym jakieś idee sporo siedzę nad wstępem, zakończeniem i poszczególnymi “jebnięciami” w trakcie czytania. To trochę wybija z rytmu.
Oczywiście proces twórczy to zaledwie 60% czasu, jaki pochłania przygotowanie tekstu do publikacji. Cała reszta to:
- Formatowanie
- Czytanie w poszukiwaniu błędów
- Wymyślanie tytułu, nienawidzę
- Znów czytanie i poprawki
- Znalezienie obrazka
- Czytamy po raz kolejny
- Wybranie zajawki tekstu na Facebook
- Finalne czytanie tekstu i ostatnie poprawki
- Publikacja
- Jeśli wszystko jest okej, wrzuta na fanpage
- Jeśli nie jest okej cofnięcie publikacji
- Poprawki
- Ponowna publikacja
Czasami odpalam edytor, bo muszę. I to jest najlepsza sytuacja dla mnie. Wypruwam się, bo coś w moim życiu wykoleiło mnie emocjonalnie, oburzyło, czy złożyło się w zupełnie nową, ekscytującą perspektywę, którą chcę się podzielić. Tworzenie jest wtedy bezwysiłkowe, odurzające, satysfakcjonujące.
Z drugiej strony, bardzo często wieczór pisania na blog wygląda u mnie tak, że siadam i tworzę kilka luźnych szkiców różnych tekstów. Tu zapiszę jedno zdanie, w drugim szkicu 3 akapity, a w trzecim tylko tytuł. Tworzę sobie “nasionka”, z których kolejnego dnia wybieram i siadam do pisania. Mam natomiast jedną cechę, która często doprowadza mnie do szaleństwa – nie potrafię pisać o czymś, czym nie jestem na dany moment “zajarany”, co emocjonalnie mi nie gra. Mógłbym zaraz usiąść i nabazgrać wpis o motywacji, ale jeśli nie czuję tematu w tej chwili, to nic z tego. Pisanie tekstu “na sucho” to dla mnie prawdziwa męczarnia (coś jak walenie konia papierem ściernym), polegająca w dużej mierze na stosowaniu różnych tricków, by w końcu “wbić się” we flow i tekst poczuć.
Najtrudniejsze chwile to takie, kiedy wiem, że powinienem coś napisać, ale zamiast tego bez końca patrzę się w przeklęty, migający kursor. Przez bardzo długi czas właśnie tak wyglądało moje każde posiedzenie przy blogu. Mam nadzieję już nigdy do tego koszmaru nie wracać (znów, dokładne wyjaśnienie pod koniec tekstu). Potrafiłem marnować 4 do 6 godzin dziennie bez zapisania nawet kilku linijek nadających się do publikacji. I tak przez kilka dni z rzędu. Produktywność zerowa przy maksymalnym wypruwaniu się emocjonalnym. Po takiej bezowocnej sesji czułem się jak zombie i ogarniało mnie obrzydzenie do wszystkiego, co związane z moim brandem.
Przykładowa historia edycji wpisu (wygląda, jakbym w trakcie ciął się żyletką, ale zapewniam, że tak wygląda proces – gdybym miał tu wkleić historię edycji “trudnego” tekstu, scroll by Wam w myszce pierdolnął). Każda linijka to moment, kiedy klikałem “zapisz szkic”:
Tak z kolei wygląda wpis stworzony na flow (Pociąg, na który zaspaliśmy):
Rdzeń tekstu, wszystko co musiało się w nim znaleźć spisałem zrywając się w środku nocy do laptopa, zaledwie 35 minut pisania w transie. Cały kolejny dzień to formatowanie, poprawianie, zamienianie miejscami akapitów i inne nudne czynności.
Rekordzistą, jeśli chodzi o czas pisania jest jednak chyba Spotkajmy się głębiej:
W trakcie byłem tak pochłonięty, że nie zauważyłbym, gdyby za oknem wyrósł mi grzyb atomowy. Wpis był skończony i gotowy do publikacji w zaledwie 30 minut.
Wartość tekstu, czyli jak dostałem po dupie
Gdy tylko zaczynałem z blogowaniem, wszystko było proste. Miałem pomysł, pisałem i wrzucałem. Pięć osób lubi to. Wow, nowy rekord!
Z czasem, gdy się rozrosłem, coraz więcej osób odwiedzało witrynę, a fanpage zaczął się ładnie zaokrąglać, zacząłem bardzo dużą wagę przywiązywać do tego, jak rozchodzi się nowy tekst. Ile łapie polubień, ile komentarzy. Jaki jest stosunek polubień do zasięgu posta. Jaki stosunek polubień do czasu publikacji na Facebooku. Ile insta-likeów w ciągu pierwszych trzech minut. Wariactwo.
Byłem jak szafiarka, która w panice restartuje komputer, bo może licznik lajków na fejsie się zaciął.
Doszło do tego, że wartość tekstu oceniałem na podstawie statystyk. Jeśli wpis szedł dobrze – napisałem coś dobrego. Jeśli szedł źle – zjebałem, stworzyłem chłam. Ugrzęzłem w tej pułapce myślowej na bardzo długi czas, powoli tracąc połączenie z najważniejszą funkcją pisania. Tworzenie przestało być dla mnie kanałem beztroskiej ekspresji, zamieniło się w ciężką pracę. Pisanie pod publikę, nerwy, zniechęcenie. Zostałem zakładnikiem moich fanów na Facebooku. Byliście moją jedyną wyrocznią (oddawajcie hajs za psychologa).
Wtedy nastąpił przełom. Napisałem tekst Gówno prawda, po plecach przebiegały mi ciarki na samą myśl o publikacji. Czułem, że jest dobry, że włożyłem w niego część siebie. Wrzuciłem go na fanpage i… nic. Żałosna liczba polubień, małe zainteresowanie. Poczułem się bardzo zawiedziony, pogrążyłem w drażliwym humorze i ciemnych myślach. Po jakichś dwóch godzinach na fejsie wyskoczyło mi powiadomienie, że ktoś oznaczył mój fanpage w poście. Okazało się, że Karolina ze Słowem w sedno udostępniła mój wpis. Scrolluję na dół. Kilka tysięcy polubień, kilkadziesiąt komentarzy.
To był moment, w którym się obudziłem i zrozumiałem, jak bardzo byłem głupi oddając ludziom prawo do decydowania o moich emocjach. Zrobiłem sobie detoks i rozpocząłem proces odklejania się od rezultatu. Wróciłem do przekonania, że to ja decyduję o wartości wpisu. Oczywiście skłamałbym, gdybym napisał, że mam kompletnie w dupie to, czy tekst zostaje przez Was doceniony, czy nie. W tym momencie to jednak tylko dodatek. Najbardziej liczy się moja subiektywna ocena. Dla przykładu, To zawsze był film opisuje jeden z ważniejszych, bardziej emocjonalnych i romantycznych momentów, jakie przeżyłem. Do dziś często wracam do tego wpisu i uważam, że napisany jest bezbłędnie. 50 polubień, a według mnie spokojnie wchodzi do Top5 najlepszych rzeczy, które kiedykolwiek wyszły spod moich palców.
Efektem tych spostrzeżeń są wpisy, w których dużo musicie się domyślać. Gdzie nie wykładam czarno na białym, nie uprawiam łopatologii. Używam skrótów myślowych, przedstawiam emocje w dokładnie takiej formie, w jakiej się we mnie kłębią. Zauważyłem, że kto ma zrozumieć i docenić ten i tak to zrobi, a cała reszta nieposiadająca punktów odniesienia skazana jest na niezrozumienie, błąd w interpretacji. Dzięki temu pisanie na powrót stało się dla mnie nieskażoną, wolną ekspresją.
Gdyby nie ta mentalna zmiana, nie dałbym rady opublikować książki. Po prostu nie wytrzymałbym krytyki. Moje dziecko, Płonąc w atmosferze, poradziło sobie fantastycznie, zebrałem świetne recenzje i dziesiątki maili z gratulacjami – myślę, że głównie dlatego, że powieść jest jak szot wódki: szczera, surowa i przez to mocna, uderzająca w głowę. Oczywiście było kilka osób, którym się nie podobało. Tylko, że bogatszy w doświadczenie nauczyłem się tym nie przejmować. Ja tę książkę napisałem dla siebie i osób, które podobnie jak ja kiedyś są zagubione i nie wiedzą co zrobić, by wydostać się z mentalnego więzienia. Płonąc w atmosferze ma inspirować i tchnąć nadzieję, a ponieważ opowiada o najważniejszym etapie mojego życia – spisałem tam wszystko dokładnie w taki sposób, w jaki się wydarzyło, niczego nie przekłamując. Jeśli komuś nie podobają się przedstawione w niej fakty, zawsze może wrócić do czytania fantastyki. Czasem słyszałem, że książka jest zbyt emocjonalna i przez to babska (także twardzielom jej nie polecam, spodoba się tylko innym, podobnym mi uczuciowym pizdom). Spoko, ja tak czułem i czuję, przeżywałem i przeżywam, więc tak piszę. Zastanowiłbym się gdyby ktoś skrytykował twarde rzemiosło – styl, w jakim napisałem powieść – bo tutaj mógłbym wyciągnąć konstruktywny feedback. Przekaz powieści trafił dokładnie w te osoby, w które miał trafić. Jeśli w Ciebie nie trafił, to najprawdopodobniej po prostu nie znajdujesz się w mojej grupie docelowej.
Aż boję się pomyśleć, jak wykastrowana i obrzydliwie poprawna byłaby to książka, gdybym wcześniej nie przewartościował sobie pisania i dalej na pierwszym miejscu stawiał to, by moja twórczość podobała się każdemu – zamiast skupić się na tym, jaką mam wizję i co konkretnie chcę przekazać zawężonej grupie odbiorców, brutalnie i z całą mocą uderzając w punkt.
Na sam koniec załączam statystyki dzisiejszego tekstu (tak, był gotowy już na piątek, ale oprócz soboty to najgorszy dzień na publikację tekstu – jesteście zbyt zajęci dawaniem w palnik, żeby dać się rozproszyć czemuś, czego nie można wypić, wciągnąć lub bzyknąć):
Wiecie, co macie teraz zrobić. Pod spodem jest przycisk “Lubię to”, a jeszcze niżej miejsce na komentarz. Wszystko na mój koszt 😉